BESKIDSKY.COM
  • Główna
  • Instalacje Słowiańskiej Fantastyki - PROJEKT KPO
  • Powieści
  • Antologie opowiadań
  • Tomiki poezji
  • Wersje elektroniczne
  • O mnie
  • Usługi
  • Opinie
  • Kontakt
     
    BESKIDSKY.COM
      • Główna
      • Instalacje Słowiańskiej Fantastyki - PROJEKT KPO
      • Powieści
      • Antologie opowiadań
      • Tomiki poezji
      • Wersje elektroniczne
      • O mnie
      • Usługi
      • Opinie
      • Kontakt

      Instalacje Słowiańskiej Fantastyki - PROJEKT KPO


      • Album
      Zmora - Bezsenność w wielkim mieście - Noc przychodzi bezszelestnie, choć miasto jeszcze oddycha. Światła latarni drżą jak zmęczone powieki, a powietrze gęstnieje od niedopowiedzianych spraw. To właśnie wtedy pojawia się ona. Zmora. Nie ta z dawnych podań, która siadała na piersi i dusiła sen. Ta współczesna, ubrana w nadmiar bodźców, informacji i lęków, które nie mają już formy potwora, ale wciąż potrafią odebrać oddech.

Instalacja rozgrywa się na granicy jawy i snu. Metalowe łóżko, wyniesione z prywatnej przestrzeni do otwartego krajobrazu, staje się wyspą bezbronności. Leżąca postać śpi tylko pozornie. Jej ciało odpoczywa, ale umysł pozostaje w stanie czuwania. Ręka zwisa bezwładnie, jakby w każdej chwili mogła się obudzić, lecz sen nie przychodzi. Obok niej leżą przedmioty, które zna każdy mieszkaniec miasta. Walizka pełna papierów, niedokończonych spraw i terminów, które nie respektują pory nocnej. Torba z dokumentami, symbol pracy, która wślizguje się do łóżka razem z człowiekiem. Globus, znak świata, który nigdy nie zasypia, bo gdzieś zawsze trwa dzień, handel, wojna albo kryzys. Telefon, nawet jeśli niewidoczny, jest obecny jako napięcie, jako obietnica powiadomienia, które może nadejść w każdej chwili.

Nad łóżkiem stoi ona. Zmora. Jej postać nawiązuje do słowiańskich wyobrażeń, ale została przefiltrowana przez współczesność. Futrzana, ciężka, nieludzka, z twarzą, która nie krzyczy, lecz patrzy. Nie atakuje fizycznie. Nie musi. Jej siła polega na obecności. Jest ucieleśnieniem myśli, które wracają nocą. Niewypowiedzianych lęków, nadmiaru informacji, presji sukcesu, strachu przed porażką, przed utratą kontroli. Trzyma się blisko, bo wie, że w ciszy sypialni człowiek jest najbardziej bezbronny.

Wiatrak dziecięcy, kręcący się obok, wydaje się groteskowy i niepokojący zarazem. Jego ruch przypomina mechaniczność świata, który nie zatrzymuje się nawet wtedy, gdy człowiek próbuje zasnąć. To także echo dzieciństwa, czasu, gdy sen przychodził łatwo, a noc nie była przestrzenią lęku, lecz regeneracji. Teraz ten niewinny przedmiot zostaje przejęty przez zmorę i staje się jej narzędziem, kolejnym bodźcem, który nie pozwala zapomnieć.

Otoczenie instalacji jest chłodne, niemal nierzeczywiste. Niebieskie światło buduje atmosferę bezsenności, w której czas traci swoje znaczenie. Nie wiadomo, czy jest to trzecia w nocy, czy piąta nad ranem. To moment zawieszenia, znany każdemu, kto leżał z otwartymi oczami, słuchając własnych myśli. Przyroda wokół łóżka kontrastuje z miejskimi przedmiotami. Trawa, krzewy, nocna wilgoć przypominają, że ciało wciąż jest częścią natury, nawet jeśli umysł został skolonizowany przez tempo miasta.

Narracja instalacji nie prowadzi do rozwiązania. Zmora nie odchodzi, bo bezsenność nie znika na zawołanie. To raczej obraz stanu, w którym żyjemy. Spotkanie z własną zmorą ma być momentem rozpoznania. Uświadomieniem sobie, że potwory, które przychodzą nocą, nie zawsze mają kły i pazury. Częściej mają formę maila bez odpowiedzi, kredytu, wojny oglądanej na ekranie, oczekiwań, którym nie da się sprostać.

Zmora stoi i czuwa. Nie dlatego, że chce zniszczyć, ale dlatego, że została stworzona. Z naszych myśli, lęków i nadmiaru. Instalacja pozostawia widza z pytaniem, czy potrafimy jeszcze zasnąć w świecie, który nigdy nie gaśnie, i czy umiemy odzyskać noc jako przestrzeń odpoczynku, a nie kolejnego pola walki.
      Guślarz w Świętym Gaju - Do Świętego Gaju nie prowadzą żadne drogi. Trzeba znać czas i ciszę. Trzeba umieć odróżnić noc, która jest tylko brakiem światła, od tej, która ma znaczenie. Guślarz przychodzi tu rzadko, bo to miejsce pamięta więcej, niż człowiek jest gotów unieść.

Drzewa stoją nisko pochylone, jakby słuchały ziemi. Ich pnie są stare, porowate od historii, a między gałęziami wisi coś, co nie powinno tu być. Hamaki. Delikatne, utkane z folii, sznurków, resztek tkanin. Odpoczywają w nich śmieci. Butelki, torby, opakowania, przedmioty bez imion. Nie gniją. Nie znikają. Trwają, kołysane wiatrem jak dzieci pozostawione bez opieki. Gaj je przyjął, choć nigdy o nie nie prosił.

Guślarz zatrzymuje się pod drzewem i podnosi wzrok. Na pniu, wśród sęków i blizn, patrzy na niego twarz bogini. Nie wykuta w kamieniu, nie wyrzeźbiona w drewnie. Złożona z tego, co zostało po człowieku. Metal, plastik, fragmenty obudów, zużyte elementy codzienności. Bogini ma chłodne oczy, ale nie są martwe. Jest w nich pamięć świata, który przestał rozumieć granice. Jej oblicze nie oskarża. Ono rejestruje.

Guślarz unosi dłonie w geście powitania. Nie modli się. On wie, że stare bogi nie potrzebują próśb. Potrzebują prawdy. Z torby wyciąga zawiniątko, symbol ofiary, ale zawaha się, zanim je położy. Co można ofiarować bogini, która została zbudowana z odpadów? Co ma wartość w miejscu, gdzie śmieci znalazły odpoczynek, a sacrum zostało zanieczyszczone ludzkim nadmiarem?

Wiatr porusza hamaki. Plastik szeleszczący jak liście. Dźwięk nienaturalny, a jednak wkomponowany w rytm gaju. Guślarz słyszy w nim pieśń nowego świata. Świata, w którym rytuał polega już nie na spaleniu, lecz na pozostawieniu. Na odpowiedzialności za to, co stworzone. Bogini z recyklingu nie jest parodią dawnych wierzeń. Jest ich kontynuacją. Odpowiedzią na czas, w którym człowiek stał się największym duchem sprawczym.

Guślarz dotyka ziemi czołem. Widzi obrazy, które przychodzą jak wizje. Rzeki pełne rzeczy, które nigdy nie były rzeką. Lasy, w których cisza została zastąpiona szumem opakowań. Miasta, które produkują więcej, niż potrafią zapamiętać. Rozumie, że Święty Gaj nie jest już azylem. Jest archiwum. Miejscem, gdzie natura przechowuje dowody.

Kiedy wstaje, bogini patrzy tak samo. Nieruchoma, ciężka od znaczeń. Guślarz wie, że jego rola się zmieniła. Nie jest już tylko pośrednikiem między światem ludzi a światem duchów. Staje się świadkiem. Tym, który ma opowiedzieć innym, że sacrum nie zniknęło. Ono zostało obudowane plastikiem, oplecione reklamówką, zawieszone w hamaku między gałęziami.

Odchodząc, nie zabiera niczego. Bo w Świętym Gaju nic nie należy do człowieka. Nawet wstyd. Nawet nadzieja. Zostają tu, razem z boginią z recyklingu, która będzie czekać na kolejnych przybyszów. I pytać ich milczeniem, czy potrafią jeszcze zobaczyć świętość w świecie, który sami zasypali resztkami własnego życia.
      Strzygi – w szponach wojny - Wojna nie przychodzi z lasu. Nie skrada się nocą jak dawne strzygi, nie ma skrzydeł ani kłów. Wojna przychodzi z wiadomościami, z nagłówków, z ekranów. A jednak rodzi potwory. Inne. Cichsze. Bardziej ludzkie.

W ruinach, gdzie kiedyś był dom, siedzą dwie postacie. Ubrane na czarno, bez twarzy. Ich głowy owinięte gazetami, jakby próbowały ochronić się przed światem, który sam je wyprodukował. Drukowane słowa zastąpiły rysy. Informacja stała się maską. Twarz przestała być potrzebna, bo wojna i tak odbiera indywidualność.

To są strzygi nowego czasu. Nie te z cmentarzy, ale z granic. Z przejść, z obozów, z dróg ewakuacyjnych. Istoty zawieszone między życiem a śmiercią, między domem a niczym. Dawniej strzyga była istotą rozdwojoną, nienależącą w pełni do żadnego świata. Teraz rozdwojenie stało się losem tysięcy.

Na kolanach trzymają flagi. Nie jak symbole dumy, lecz jak koce ratunkowe. Jedna w barwach, które znaczą ucieczkę. Druga w kolorach, które znaczą opór. Flagi nie łopoczą. Są ciężkie. Nasiąknięte strachem, stratą, bezradnością. To już nie znaki państw. To znaki losu.

U stóp ruin leżą dziecięce przedmioty. Piłka, rakietka, wózek z misiem. Rzeczy, które powinny być w ruchu, w śmiechu, w codzienności. Teraz są porzucone, jakby czas się zatrzymał dokładnie w chwili ucieczki. Jakby ktoś powiedział: zostaw wszystko, co nie jest życiem. Problem w tym, że życie bez tych rzeczy zaczyna przypominać śmierć.

Za plecami strzyg płonie niebo. Czerwony dym unosi się jak krzyk, którego nie da się już cofnąć. To ogień bez ogniska, dym bez rytuału. Spalenie świata, którego nikt nie żegnał. Na prowizorycznej barykadzie wiszą zdjęcia. Twarze. Dowody istnienia. Ktoś był. Ktoś zniknął. Ktoś jeszcze czeka.

Strzygi siedzą nieruchomo. Nie atakują. Nie krzyczą. Ich groza polega na bezruchu. Na tym, że patrzą, choć nie mają oczu. Wiedzą, że wojna żywi się nie tylko ciałami, ale też pamięcią. Zmienia ludzi w symbole, w liczby, w obrazy, które da się przewinąć palcem.

Ta instalacja nie opowiada o potworach z legend. Opowiada o świecie, który sam stał się legendą grozy. O wojnie, która wyrywa ludzi z życia i zawiesza ich w stanie wiecznego czuwania. Strzygi nie wysysają krwi. Wysysają normalność. Sen. Dzieciństwo. Jutro.

I siedzą tak w ruinach, jak strażniczki pamięci. Przypominając, że największym potworem nie jest ten, którego się boimy po zmroku, lecz ten, którego potrafimy zaakceptować w świetle dnia.
      Południca na ognistych polach - Południe jest porą zdradliwą. Dawniej mówiono, że wtedy pojawia się Południca, by karać tych, którzy zapomnieli o granicach własnego ciała i świata. Dziś wraca nie po to, by straszyć, lecz by ostrzegać. Staje na środku pól, w samym sercu upału, kiedy ziemia pęka od nadmiaru słońca, a powietrze drży jak rozgrzana blacha.

Kukurydza stoi wysoka, lecz zmęczona. Zieleń jest pozorna. Pod nią czai się ogień. Na ramach, zawieszonych między roślinami, płoną obrazy. To nie wizje przyszłości, lecz teraźniejszość uchwycona w innym miejscu, innym czasie, który coraz szybciej staje się wspólny. Pożary nie mają już geografii. Są językiem planety, która próbuje krzyczeć, gdy nikt nie chce słuchać.

Południca trzyma klepsydrę. Piasek przesypuje się wolno, jakby sam czas był zmęczony. Każde ziarenko to rok, którego nie wykorzystaliśmy. Każde kolejne lato dłuższe, gorętsze, bardziej bezlitosne. W drugiej dłoni snop zboża, symbol obfitości, który coraz częściej staje się reliktem. To, co miało karmić, zaczyna płonąć. To, co miało dawać cień, zamienia się w paliwo.

U jej stóp stoi konewka. Zielona, plastikowa, banalna. Mała wobec skali ognia. Gest troski sprowadzony do absurdu. Symbol indywidualnych wysiłków, które nie są w stanie ugasić systemowego pożaru. Południca nie podlewa. Wie, że nie wystarczy już woda. Potrzebna jest zmiana, która nie mieści się w jednym geście ani w jednym sezonie.

Niebo jest piękne. Chmury układają się jak na pocztówce. To najokrutniejszy kontrast. Świat nie wygląda na umierający. On wygląda normalnie. I właśnie w tej normalności kryje się największe zagrożenie. Planeta płonie nie tylko w ogniu lasów i pól. Płonie w obojętności, w przyzwyczajeniu do obrazów katastrofy, które przestają poruszać.

Południca patrzy w dal, poza kadry, poza pola. Nie jest boginią zemsty. Jest strażniczką rytmu, który został złamany. Przychodzi w samo południe, bo to moment, w którym nie ma już cienia. Moment, gdy nie da się udawać, że problem jest gdzie indziej, później, nie teraz.

Ta instalacja nie opowiada o jednym pożarze. Opowiada o planecie, która weszła w fazę gorączki. O świecie, w którym ogień przestał być żywiołem wyjątkowym, a stał się tłem codzienności. Południca stoi na ognistych polach jak znak ostrzegawczy, który jeszcze ma ludzką formę. Jeszcze mówi językiem mitu, bo może mit dotrze tam, gdzie raporty i wykresy już nie docierają.

Klepsydra w jej dłoni nie zatrzyma się sama. Jeśli spadnie ostatnie ziarenko, Południca nie zniknie. Zniknie cień. A wtedy nie będzie już południa ani nocy. Zostanie tylko nieustanny żar.
      Utopiec. Strażnik zatrutych wód - Górski strumień powinien być zimny i czysty, przejrzysty jak myśl o poranku. Powinien nieść kamienie, liście, czasem gałąź zerwaną przez wiatr. Ale dziś niesie coś innego. Kolor wody jest ciężki, nienaturalny. W powietrzu unosi się żółtawa mgła, jak oddech chorującej ziemi. To nie jest miejsce zapomniane przez ludzi. To miejsce przez nich zużyte.

Utopiec wychodzi z wody powoli. Nie zaskakuje, nie porywa. Dawniej straszył tych, którzy nie szanowali rzeki, którzy lekceważyli nurt i głębię. Teraz nie ma już kogo karać. Zostali tylko świadkowie i winy bez twarzy. Utopiec stał się zbieraczem. Sprząta po tych, którzy odeszli, zostawiając po sobie ślad trwalszy niż pamięć.

W rękach trzyma sieć. Nie na ryby. Na odpady. Z wody wyciąga przedmioty, które nigdy nie powinny tu trafić. Plastik, metal, opakowania. Parasole, porzucone jak ironiczny komentarz do kwaśnych deszczy, które spadają z nieba. Kiedyś chroniły przed wodą. Teraz gniją w niej, rozkładając się wolniej niż sumienie.

Na skałach leżą kolorowe parasole, otwarte, jakby ktoś próbował ochronić strumień przed tym, co i tak już się wydarzyło. Są absurdalne, obce. Jak dekoracje z innego świata, który wdarł się w górską ciszę. Strumień płynie dalej, ale nie jest już niewinny. Niesie w sobie pamięć chemii, pyłów, opadów, które przyszły z daleka. Góry nie są już schronieniem. Są odbiornikiem wszystkiego, co spływa z cywilizacji.

Utopiec ma twarz zmęczoną. Zielonkawą, ziemistą, jakby sam zaczynał należeć bardziej do odpadów niż do wody. Jego ciało jest połączone z brzegiem, z mchem, z kamieniem. Nie walczy. Wykonuje gest powtarzalny, niemal rytualny. Wyciągnąć. Odłożyć. Spojrzeć. Zrozumieć, że to nie koniec.

Ta instalacja nie opowiada o jednym strumieniu. Opowiada o wszystkich wodach, które miały być ostatnią granicą czystości. O rzekach, potokach i źródłach, które przejęły rolę śmietników świata, bo są na końcu drogi. O deszczach, które nie są już błogosławieństwem, lecz nośnikiem toksyn.

Utopiec nie topi ludzi. Topi iluzję, że natura poradzi sobie sama. Wyciągając śmieci z górskiego strumienia, pokazuje, że to, co wrzucamy gdziekolwiek, wraca wszędzie. Nawet tam, gdzie jeszcze niedawno piliśmy wodę z dłoni.

Stoi po kolana w zatrutej wodzie, wykonując pracę, której nie powinien musieć wykonywać żaden duch, żaden bóg, żaden mit. Bo jeśli nawet utopiec musi sprzątać po człowieku, to znaczy, że przekroczyliśmy granicę, po której już nie straszy się opowieściami. Po której zostaje tylko ciężka, mokra cisza i woda, która pamięta za dużo.
      Leszy. Opiekun zagubionych sygnałów - Kiedyś Leszy pilnował granic lasu. Mylił ścieżki, zmieniał kierunki, wodził dorosłych w kółko, by przypomnieć im, że nie wszystko da się przejść na skróty. Dziś granice przesunęły się gdzie indziej. Las wciąż stoi, ale zagubienie przeniosło się do wnętrza ekranów.

Pod skocznią, w miejscu gdzie natura została uformowana przez beton, światło i ambicję, Leszy rozłożył swój posterunek. Nie siedzi już na pniu. Siedzi naprzeciw monitora. Patrzy na dziecko, które wpatruje się w piksele tak długo, aż zapomina o czasie. O zmroku. O własnym ciele. Chłopiec ma na uszach słuchawki, jakby odciął się od świata, który nie potrafi mówić do niego wystarczająco szybko.

Leszy ma maskę. Zwierzęcą, rogatą, starą jak mit. Ale jego płaszcz nie pachnie żywicą. Pachnie plastikiem, kurzem, ciepłem przegrzanej elektroniki. Dawniej wabił gwizdem, skrzypieniem gałęzi, szeptem mchu. Teraz zaprasza ciszą. Stabilnym połączeniem. Brakiem krzyku. Miejscem, gdzie nikt nie wymaga reakcji co trzy sekundy.

Za plecami rozciąga się las. Ciemny, zwarty, prawdziwy. Przed nimi ekran. Jasny, płaski, nieskończony. Leszy wie, że dziecko nie boi się już nocy ani wilków. Boi się pustki po wyłączeniu komputera. Boi się nudy. Ciszy, w której trzeba zostać samemu ze sobą.

Na ziemi leżą porozrzucane przedmioty. Zabawki, które nie zdążyły stać się wspomnieniem. Kolorowe, plastikowe, bez ciężaru. Obok stoją instrumenty, które mogłyby wydawać dźwięk, ale nikt ich nie dotyka. Las milczy. Czeka. Nie jest zazdrosny o technologię. Jest cierpliwy.

Leszy nie chce odebrać dziecku sieci. Nie jest wrogiem postępu. Chciałby tylko przypomnieć, że istnieje inny rodzaj połączenia. Taki, który nie wymaga hasła. W którym nie trzeba być lepszym, szybszym, bardziej widocznym. W którym można się zgubić bez konsekwencji. I wrócić.

Ta instalacja opowiada o zmianie roli opiekunów. O świecie, w którym duchy natury muszą nauczyć się języka kabli i sygnałów, bo dzieci przestały gubić się w lesie, a zaczęły w algorytmach. Leszy siedzi spokojnie, nie naciska. Wie, że każde zagubienie ma swój moment przesilenia.

Jeśli dziecko odwróci wzrok od ekranu, zobaczy las. Jeśli wstanie od biurka, usłyszy noc. A jeśli pójdzie za Leszym, nie zostanie porwane. Zostanie odnalezione. Nie w sieci. W świecie, który oddycha wolniej, ale naprawdę.

      Zmora - Bezsenność w wielkim mieście - Noc przychodzi bezszelestnie, choć miasto jeszcze oddycha. Światła latarni drżą jak zmęczone powieki, a powietrze gęstnieje od niedopowiedzianych spraw. To właśnie wtedy pojawia się ona. Zmora. Nie ta z dawnych podań, która siadała na piersi i dusiła sen. Ta współczesna, ubrana w nadmiar bodźców, informacji i lęków, które nie mają już formy potwora, ale wciąż potrafią odebrać oddech.

Instalacja rozgrywa się na granicy jawy i snu. Metalowe łóżko, wyniesione z prywatnej przestrzeni do otwartego krajobrazu, staje się wyspą bezbronności. Leżąca postać śpi tylko pozornie. Jej ciało odpoczywa, ale umysł pozostaje w stanie czuwania. Ręka zwisa bezwładnie, jakby w każdej chwili mogła się obudzić, lecz sen nie przychodzi. Obok niej leżą przedmioty, które zna każdy mieszkaniec miasta. Walizka pełna papierów, niedokończonych spraw i terminów, które nie respektują pory nocnej. Torba z dokumentami, symbol pracy, która wślizguje się do łóżka razem z człowiekiem. Globus, znak świata, który nigdy nie zasypia, bo gdzieś zawsze trwa dzień, handel, wojna albo kryzys. Telefon, nawet jeśli niewidoczny, jest obecny jako napięcie, jako obietnica powiadomienia, które może nadejść w każdej chwili.

Nad łóżkiem stoi ona. Zmora. Jej postać nawiązuje do słowiańskich wyobrażeń, ale została przefiltrowana przez współczesność. Futrzana, ciężka, nieludzka, z twarzą, która nie krzyczy, lecz patrzy. Nie atakuje fizycznie. Nie musi. Jej siła polega na obecności. Jest ucieleśnieniem myśli, które wracają nocą. Niewypowiedzianych lęków, nadmiaru informacji, presji sukcesu, strachu przed porażką, przed utratą kontroli. Trzyma się blisko, bo wie, że w ciszy sypialni człowiek jest najbardziej bezbronny.

Wiatrak dziecięcy, kręcący się obok, wydaje się groteskowy i niepokojący zarazem. Jego ruch przypomina mechaniczność świata, który nie zatrzymuje się nawet wtedy, gdy człowiek próbuje zasnąć. To także echo dzieciństwa, czasu, gdy sen przychodził łatwo, a noc nie była przestrzenią lęku, lecz regeneracji. Teraz ten niewinny przedmiot zostaje przejęty przez zmorę i staje się jej narzędziem, kolejnym bodźcem, który nie pozwala zapomnieć.

Otoczenie instalacji jest chłodne, niemal nierzeczywiste. Niebieskie światło buduje atmosferę bezsenności, w której czas traci swoje znaczenie. Nie wiadomo, czy jest to trzecia w nocy, czy piąta nad ranem. To moment zawieszenia, znany każdemu, kto leżał z otwartymi oczami, słuchając własnych myśli. Przyroda wokół łóżka kontrastuje z miejskimi przedmiotami. Trawa, krzewy, nocna wilgoć przypominają, że ciało wciąż jest częścią natury, nawet jeśli umysł został skolonizowany przez tempo miasta.

Narracja instalacji nie prowadzi do rozwiązania. Zmora nie odchodzi, bo bezsenność nie znika na zawołanie. To raczej obraz stanu, w którym żyjemy. Spotkanie z własną zmorą ma być momentem rozpoznania. Uświadomieniem sobie, że potwory, które przychodzą nocą, nie zawsze mają kły i pazury. Częściej mają formę maila bez odpowiedzi, kredytu, wojny oglądanej na ekranie, oczekiwań, którym nie da się sprostać.

Zmora stoi i czuwa. Nie dlatego, że chce zniszczyć, ale dlatego, że została stworzona. Z naszych myśli, lęków i nadmiaru. Instalacja pozostawia widza z pytaniem, czy potrafimy jeszcze zasnąć w świecie, który nigdy nie gaśnie, i czy umiemy odzyskać noc jako przestrzeń odpoczynku, a nie kolejnego pola walki.
      Guślarz w Świętym Gaju - Do Świętego Gaju nie prowadzą żadne drogi. Trzeba znać czas i ciszę. Trzeba umieć odróżnić noc, która jest tylko brakiem światła, od tej, która ma znaczenie. Guślarz przychodzi tu rzadko, bo to miejsce pamięta więcej, niż człowiek jest gotów unieść.

Drzewa stoją nisko pochylone, jakby słuchały ziemi. Ich pnie są stare, porowate od historii, a między gałęziami wisi coś, co nie powinno tu być. Hamaki. Delikatne, utkane z folii, sznurków, resztek tkanin. Odpoczywają w nich śmieci. Butelki, torby, opakowania, przedmioty bez imion. Nie gniją. Nie znikają. Trwają, kołysane wiatrem jak dzieci pozostawione bez opieki. Gaj je przyjął, choć nigdy o nie nie prosił.

Guślarz zatrzymuje się pod drzewem i podnosi wzrok. Na pniu, wśród sęków i blizn, patrzy na niego twarz bogini. Nie wykuta w kamieniu, nie wyrzeźbiona w drewnie. Złożona z tego, co zostało po człowieku. Metal, plastik, fragmenty obudów, zużyte elementy codzienności. Bogini ma chłodne oczy, ale nie są martwe. Jest w nich pamięć świata, który przestał rozumieć granice. Jej oblicze nie oskarża. Ono rejestruje.

Guślarz unosi dłonie w geście powitania. Nie modli się. On wie, że stare bogi nie potrzebują próśb. Potrzebują prawdy. Z torby wyciąga zawiniątko, symbol ofiary, ale zawaha się, zanim je położy. Co można ofiarować bogini, która została zbudowana z odpadów? Co ma wartość w miejscu, gdzie śmieci znalazły odpoczynek, a sacrum zostało zanieczyszczone ludzkim nadmiarem?

Wiatr porusza hamaki. Plastik szeleszczący jak liście. Dźwięk nienaturalny, a jednak wkomponowany w rytm gaju. Guślarz słyszy w nim pieśń nowego świata. Świata, w którym rytuał polega już nie na spaleniu, lecz na pozostawieniu. Na odpowiedzialności za to, co stworzone. Bogini z recyklingu nie jest parodią dawnych wierzeń. Jest ich kontynuacją. Odpowiedzią na czas, w którym człowiek stał się największym duchem sprawczym.

Guślarz dotyka ziemi czołem. Widzi obrazy, które przychodzą jak wizje. Rzeki pełne rzeczy, które nigdy nie były rzeką. Lasy, w których cisza została zastąpiona szumem opakowań. Miasta, które produkują więcej, niż potrafią zapamiętać. Rozumie, że Święty Gaj nie jest już azylem. Jest archiwum. Miejscem, gdzie natura przechowuje dowody.

Kiedy wstaje, bogini patrzy tak samo. Nieruchoma, ciężka od znaczeń. Guślarz wie, że jego rola się zmieniła. Nie jest już tylko pośrednikiem między światem ludzi a światem duchów. Staje się świadkiem. Tym, który ma opowiedzieć innym, że sacrum nie zniknęło. Ono zostało obudowane plastikiem, oplecione reklamówką, zawieszone w hamaku między gałęziami.

Odchodząc, nie zabiera niczego. Bo w Świętym Gaju nic nie należy do człowieka. Nawet wstyd. Nawet nadzieja. Zostają tu, razem z boginią z recyklingu, która będzie czekać na kolejnych przybyszów. I pytać ich milczeniem, czy potrafią jeszcze zobaczyć świętość w świecie, który sami zasypali resztkami własnego życia.
      Strzygi – w szponach wojny - Wojna nie przychodzi z lasu. Nie skrada się nocą jak dawne strzygi, nie ma skrzydeł ani kłów. Wojna przychodzi z wiadomościami, z nagłówków, z ekranów. A jednak rodzi potwory. Inne. Cichsze. Bardziej ludzkie.

W ruinach, gdzie kiedyś był dom, siedzą dwie postacie. Ubrane na czarno, bez twarzy. Ich głowy owinięte gazetami, jakby próbowały ochronić się przed światem, który sam je wyprodukował. Drukowane słowa zastąpiły rysy. Informacja stała się maską. Twarz przestała być potrzebna, bo wojna i tak odbiera indywidualność.

To są strzygi nowego czasu. Nie te z cmentarzy, ale z granic. Z przejść, z obozów, z dróg ewakuacyjnych. Istoty zawieszone między życiem a śmiercią, między domem a niczym. Dawniej strzyga była istotą rozdwojoną, nienależącą w pełni do żadnego świata. Teraz rozdwojenie stało się losem tysięcy.

Na kolanach trzymają flagi. Nie jak symbole dumy, lecz jak koce ratunkowe. Jedna w barwach, które znaczą ucieczkę. Druga w kolorach, które znaczą opór. Flagi nie łopoczą. Są ciężkie. Nasiąknięte strachem, stratą, bezradnością. To już nie znaki państw. To znaki losu.

U stóp ruin leżą dziecięce przedmioty. Piłka, rakietka, wózek z misiem. Rzeczy, które powinny być w ruchu, w śmiechu, w codzienności. Teraz są porzucone, jakby czas się zatrzymał dokładnie w chwili ucieczki. Jakby ktoś powiedział: zostaw wszystko, co nie jest życiem. Problem w tym, że życie bez tych rzeczy zaczyna przypominać śmierć.

Za plecami strzyg płonie niebo. Czerwony dym unosi się jak krzyk, którego nie da się już cofnąć. To ogień bez ogniska, dym bez rytuału. Spalenie świata, którego nikt nie żegnał. Na prowizorycznej barykadzie wiszą zdjęcia. Twarze. Dowody istnienia. Ktoś był. Ktoś zniknął. Ktoś jeszcze czeka.

Strzygi siedzą nieruchomo. Nie atakują. Nie krzyczą. Ich groza polega na bezruchu. Na tym, że patrzą, choć nie mają oczu. Wiedzą, że wojna żywi się nie tylko ciałami, ale też pamięcią. Zmienia ludzi w symbole, w liczby, w obrazy, które da się przewinąć palcem.

Ta instalacja nie opowiada o potworach z legend. Opowiada o świecie, który sam stał się legendą grozy. O wojnie, która wyrywa ludzi z życia i zawiesza ich w stanie wiecznego czuwania. Strzygi nie wysysają krwi. Wysysają normalność. Sen. Dzieciństwo. Jutro.

I siedzą tak w ruinach, jak strażniczki pamięci. Przypominając, że największym potworem nie jest ten, którego się boimy po zmroku, lecz ten, którego potrafimy zaakceptować w świetle dnia.
      Południca na ognistych polach - Południe jest porą zdradliwą. Dawniej mówiono, że wtedy pojawia się Południca, by karać tych, którzy zapomnieli o granicach własnego ciała i świata. Dziś wraca nie po to, by straszyć, lecz by ostrzegać. Staje na środku pól, w samym sercu upału, kiedy ziemia pęka od nadmiaru słońca, a powietrze drży jak rozgrzana blacha.

Kukurydza stoi wysoka, lecz zmęczona. Zieleń jest pozorna. Pod nią czai się ogień. Na ramach, zawieszonych między roślinami, płoną obrazy. To nie wizje przyszłości, lecz teraźniejszość uchwycona w innym miejscu, innym czasie, który coraz szybciej staje się wspólny. Pożary nie mają już geografii. Są językiem planety, która próbuje krzyczeć, gdy nikt nie chce słuchać.

Południca trzyma klepsydrę. Piasek przesypuje się wolno, jakby sam czas był zmęczony. Każde ziarenko to rok, którego nie wykorzystaliśmy. Każde kolejne lato dłuższe, gorętsze, bardziej bezlitosne. W drugiej dłoni snop zboża, symbol obfitości, który coraz częściej staje się reliktem. To, co miało karmić, zaczyna płonąć. To, co miało dawać cień, zamienia się w paliwo.

U jej stóp stoi konewka. Zielona, plastikowa, banalna. Mała wobec skali ognia. Gest troski sprowadzony do absurdu. Symbol indywidualnych wysiłków, które nie są w stanie ugasić systemowego pożaru. Południca nie podlewa. Wie, że nie wystarczy już woda. Potrzebna jest zmiana, która nie mieści się w jednym geście ani w jednym sezonie.

Niebo jest piękne. Chmury układają się jak na pocztówce. To najokrutniejszy kontrast. Świat nie wygląda na umierający. On wygląda normalnie. I właśnie w tej normalności kryje się największe zagrożenie. Planeta płonie nie tylko w ogniu lasów i pól. Płonie w obojętności, w przyzwyczajeniu do obrazów katastrofy, które przestają poruszać.

Południca patrzy w dal, poza kadry, poza pola. Nie jest boginią zemsty. Jest strażniczką rytmu, który został złamany. Przychodzi w samo południe, bo to moment, w którym nie ma już cienia. Moment, gdy nie da się udawać, że problem jest gdzie indziej, później, nie teraz.

Ta instalacja nie opowiada o jednym pożarze. Opowiada o planecie, która weszła w fazę gorączki. O świecie, w którym ogień przestał być żywiołem wyjątkowym, a stał się tłem codzienności. Południca stoi na ognistych polach jak znak ostrzegawczy, który jeszcze ma ludzką formę. Jeszcze mówi językiem mitu, bo może mit dotrze tam, gdzie raporty i wykresy już nie docierają.

Klepsydra w jej dłoni nie zatrzyma się sama. Jeśli spadnie ostatnie ziarenko, Południca nie zniknie. Zniknie cień. A wtedy nie będzie już południa ani nocy. Zostanie tylko nieustanny żar.
      Utopiec. Strażnik zatrutych wód - Górski strumień powinien być zimny i czysty, przejrzysty jak myśl o poranku. Powinien nieść kamienie, liście, czasem gałąź zerwaną przez wiatr. Ale dziś niesie coś innego. Kolor wody jest ciężki, nienaturalny. W powietrzu unosi się żółtawa mgła, jak oddech chorującej ziemi. To nie jest miejsce zapomniane przez ludzi. To miejsce przez nich zużyte.

Utopiec wychodzi z wody powoli. Nie zaskakuje, nie porywa. Dawniej straszył tych, którzy nie szanowali rzeki, którzy lekceważyli nurt i głębię. Teraz nie ma już kogo karać. Zostali tylko świadkowie i winy bez twarzy. Utopiec stał się zbieraczem. Sprząta po tych, którzy odeszli, zostawiając po sobie ślad trwalszy niż pamięć.

W rękach trzyma sieć. Nie na ryby. Na odpady. Z wody wyciąga przedmioty, które nigdy nie powinny tu trafić. Plastik, metal, opakowania. Parasole, porzucone jak ironiczny komentarz do kwaśnych deszczy, które spadają z nieba. Kiedyś chroniły przed wodą. Teraz gniją w niej, rozkładając się wolniej niż sumienie.

Na skałach leżą kolorowe parasole, otwarte, jakby ktoś próbował ochronić strumień przed tym, co i tak już się wydarzyło. Są absurdalne, obce. Jak dekoracje z innego świata, który wdarł się w górską ciszę. Strumień płynie dalej, ale nie jest już niewinny. Niesie w sobie pamięć chemii, pyłów, opadów, które przyszły z daleka. Góry nie są już schronieniem. Są odbiornikiem wszystkiego, co spływa z cywilizacji.

Utopiec ma twarz zmęczoną. Zielonkawą, ziemistą, jakby sam zaczynał należeć bardziej do odpadów niż do wody. Jego ciało jest połączone z brzegiem, z mchem, z kamieniem. Nie walczy. Wykonuje gest powtarzalny, niemal rytualny. Wyciągnąć. Odłożyć. Spojrzeć. Zrozumieć, że to nie koniec.

Ta instalacja nie opowiada o jednym strumieniu. Opowiada o wszystkich wodach, które miały być ostatnią granicą czystości. O rzekach, potokach i źródłach, które przejęły rolę śmietników świata, bo są na końcu drogi. O deszczach, które nie są już błogosławieństwem, lecz nośnikiem toksyn.

Utopiec nie topi ludzi. Topi iluzję, że natura poradzi sobie sama. Wyciągając śmieci z górskiego strumienia, pokazuje, że to, co wrzucamy gdziekolwiek, wraca wszędzie. Nawet tam, gdzie jeszcze niedawno piliśmy wodę z dłoni.

Stoi po kolana w zatrutej wodzie, wykonując pracę, której nie powinien musieć wykonywać żaden duch, żaden bóg, żaden mit. Bo jeśli nawet utopiec musi sprzątać po człowieku, to znaczy, że przekroczyliśmy granicę, po której już nie straszy się opowieściami. Po której zostaje tylko ciężka, mokra cisza i woda, która pamięta za dużo.
      Leszy. Opiekun zagubionych sygnałów - Kiedyś Leszy pilnował granic lasu. Mylił ścieżki, zmieniał kierunki, wodził dorosłych w kółko, by przypomnieć im, że nie wszystko da się przejść na skróty. Dziś granice przesunęły się gdzie indziej. Las wciąż stoi, ale zagubienie przeniosło się do wnętrza ekranów.

Pod skocznią, w miejscu gdzie natura została uformowana przez beton, światło i ambicję, Leszy rozłożył swój posterunek. Nie siedzi już na pniu. Siedzi naprzeciw monitora. Patrzy na dziecko, które wpatruje się w piksele tak długo, aż zapomina o czasie. O zmroku. O własnym ciele. Chłopiec ma na uszach słuchawki, jakby odciął się od świata, który nie potrafi mówić do niego wystarczająco szybko.

Leszy ma maskę. Zwierzęcą, rogatą, starą jak mit. Ale jego płaszcz nie pachnie żywicą. Pachnie plastikiem, kurzem, ciepłem przegrzanej elektroniki. Dawniej wabił gwizdem, skrzypieniem gałęzi, szeptem mchu. Teraz zaprasza ciszą. Stabilnym połączeniem. Brakiem krzyku. Miejscem, gdzie nikt nie wymaga reakcji co trzy sekundy.

Za plecami rozciąga się las. Ciemny, zwarty, prawdziwy. Przed nimi ekran. Jasny, płaski, nieskończony. Leszy wie, że dziecko nie boi się już nocy ani wilków. Boi się pustki po wyłączeniu komputera. Boi się nudy. Ciszy, w której trzeba zostać samemu ze sobą.

Na ziemi leżą porozrzucane przedmioty. Zabawki, które nie zdążyły stać się wspomnieniem. Kolorowe, plastikowe, bez ciężaru. Obok stoją instrumenty, które mogłyby wydawać dźwięk, ale nikt ich nie dotyka. Las milczy. Czeka. Nie jest zazdrosny o technologię. Jest cierpliwy.

Leszy nie chce odebrać dziecku sieci. Nie jest wrogiem postępu. Chciałby tylko przypomnieć, że istnieje inny rodzaj połączenia. Taki, który nie wymaga hasła. W którym nie trzeba być lepszym, szybszym, bardziej widocznym. W którym można się zgubić bez konsekwencji. I wrócić.

Ta instalacja opowiada o zmianie roli opiekunów. O świecie, w którym duchy natury muszą nauczyć się języka kabli i sygnałów, bo dzieci przestały gubić się w lesie, a zaczęły w algorytmach. Leszy siedzi spokojnie, nie naciska. Wie, że każde zagubienie ma swój moment przesilenia.

Jeśli dziecko odwróci wzrok od ekranu, zobaczy las. Jeśli wstanie od biurka, usłyszy noc. A jeśli pójdzie za Leszym, nie zostanie porwane. Zostanie odnalezione. Nie w sieci. W świecie, który oddycha wolniej, ale naprawdę.

      BESKIDSKY.COM
      Prawa autorskie © 2025 Wszelkie prawa zastrzeżone
      Obsługiwana przez: SITE123 - Tworzenie Stron WWW
      • Główna
      • Instalacje Słowiańskiej Fantastyki - PROJEKT KPO
      • Powieści
      • Antologie opowiadań
      • Tomiki poezji
      • Wersje elektroniczne
      • O mnie
      • Usługi
      • Opinie
      • Kontakt
      •  
      •